Z cyklu: Dotyk i przestrzeń, opowiadania.
Rok 2464 p.n.e. Południowe krańce Sumeru.
Spojrzał na masyw wielkich gór rozpościerający się od strony morza, tak bardzo stęsknionego za ziemią nad urwiskiem. Ale to była iluzja, góry były z boku, a woda wciskała się w głąb lądu jedynie poprzez wąskie zatoki. Co kilka chwil jedna z fal przebijała się nieco wyżej, przeskakując nad urwiskiem. Lubił to wrażenie ogarniania umysłu przez góry i morze jednocześnie, przypominały obrzędy w świątyni, kiedy nie był pewny co jest czym, a wzrok płatał figle.
Fale które się przedostawały tak wysoko, niemal lizały jego stopy, a on stał nieruchomo. Próbował podejść tak blisko, aby poczuć lekkie dotkniecie rozpływającej się wody tuż pod palcami, tak aby jednak nie zamoczyć całych stóp. Fala była dla niego synonimem rytmu życia. Tego rytmu uczył go ojciec, ale nie wiedział gdzie jest jego pierwotny puls. Do kogo lub do czego należy, skąd pochodzi. Teraz rozumiał nieustający rytm był jak fala.
Kiedy służyli z siostrą bogini w Uruk, czas wypełniony tak intensywnie pozwalał jedynie na rozmyślania o ziołach, namaszczaniu, przygotowaniu do obrzędów. Jego język akadyjski był zbyt ubogi by okiełznać wszelkie znaczenia, jakoby zaklęty w labiryncie znaczeń, symboli. Jako przybysz, hołdował nieco innym obyczajom, pomimo mieszających się tradycji przybywających ludów.
Od starszych próbował dowiedzieć się czegoś więcej. Kiedy podróże stały się śmielsze ale i niebezpieczniejsze dochodziły ich wieści tak odległe że mogły być prawdziwe lub zwyczajnie zmyślone przez targowych nowiniarzy. Kiedy jako dziecko przechadzał się po targu, handlarze rozmawiali w tak różnych językach, że nie sposób było dociec nawet jakie uprawiają rzemiosło. W ocienionych prowizorycznymi dachami straganach, podpatrywał biegłych w sztuce leczenia otarć i ran, powstałych podczas długich wędrówek handlarzy.
On należał do innej społeczności. Nazywano ich Dotykaczami. Anduru-ru wywodził się nie jak większość opiekunów świątyni z potomków o niewolniczej przeszłości, ale z wyboru. Piastował także niemal że rodzinne tradycje. Po stronie babki dwaj synowie zajmowali się leczeniem namiestnika po wyprawie pod Mari. To nie było zajęcie z przymusu, jak mycie posągów, śpiewanie pieśni, rozniecanie świętych lamp. Namaszczaniem zajmowały się kapłanki.
On zawsze stał z boku, przyglądając się, aż dostąpił zaszczytu głównej ceremonii. Odtąd uczęszczał do łaźni, części przeznaczonej na lecznicze kąpiele. Czekał cierpliwie na swoją kolej, aż wezwie go rada na spotkanie. Możliwe były dwie drogi, albo zajmie się rodziną władcy i podrzędnych namiestników, albo służył będzie ludowi, armii lub handlarzom przechodzącym przez bramy miasta. Ewentualnie dostojników których stać na orzeźwiającą kąpiel i namaszczanie. Wcześniej należał do klanu Dotykaczy, specjalnie wybranych sług, którzy nie mieli kontaktu z ludem poza górnym pałacem. Służyli nie tylko podczas ceremonii, wtajemniczani w najdrobniejsze tajemnice rytuałów uzdrawiania. Namaszczali inni, a oni w finalnej części obrzędów podchodzili i dotykali z całym skupieniem chorych. Lata praktyk ciągnęły się bez końca. Przechodził kolejne wtajemniczenia. Przełożony uczył go rozpoznawać blizny po ranach, jak tętnią specyficznym rytmem, zmieniają ciepło pod wpływem nakładanych rąk i nagrzanych tkanin z ziołami.
Pamiętał posługę w domu kobiety tuż po porodzie, kiedy leczący namaszczał jej udo, dziwnie ułożone tuż po porodzie. Obserwował także nowonarodzone dziecko, tętniące już własnym rytmem. Tylko ten jeden raz było mu dane obserwować narodziny z bliska.
Kiedy jednak nie wytrzymał i udzielił pomocy jeźdźcy który spadł z konia podczas zawodów, bezpowrotnie zamknęły się za nim drzwi. Instynktownie poczuł, iż pozornie zamknięte za nim drzwi, raczej wypychają go dalej. Do świata odległego, bardziej tajemniczego niż wiedza ksiąg kapłanów.
Przypomniał to sobie teraz wrzynając się powoli w glinianą tabliczkę, przelewając na nie rytem myśli, instrukcje i starsze jeszcze receptury.
Pracował jako dotykacz w drodze idąc z karawaną od tygodnia. Olejki i zioła były na wykończeniu. Nadrabiał miną, ale wiedział iż otarcia, ostry piach w sandałach i pod zbroją ochrony, z czasem zrobi swoje. Silniejsze maści zostawiał na końcowe dni podróży. Wieczorem niósł czasem ukojenie dowódcy straży, któremu rzemienie z naramienniki wżynały się w bark.
Podczas pierwszej napaści na karawanę, był świadkiem śmierci odchodzących zaatakowanych z Nienacka przez jedno z nękających koczowniczych plemion. Podbiegał i nie mógł nic zrobić, widział tylko jak życie uchodziło z falą ostatniego oddechu. Rany, porozrywane strzałami torsy, odstające kości. Jęk kiedy odchodzili niczego go nie uczył. Poza tym iż życie uchodziło kolejny raz z ostatnim oddechem.
Pierwsze tabliczki zapisywał ukradkiem. Nie z obawy, ale chciał mieć poczucie czegoś własnego. W świątyni jeszcze wszystkim dzielono się, ale i tak nie dostąpił zaszczytu otrzymania najwyższych wtajemniczeń, a tym samym wiedzy medyków. Teraz był zdany na siebie. Wiedział iż najwięcej może zdziałać pomagając w podróży obolałym, zmęczonym. Oni jednak wpierw oddawali pokłon swoim bogom w namiotach. Zanim kończyli ze zmęczenia już zasypiali.
Strażnik naczelny eskorty opowiadał mu o praktykach z dalekich krain. Raniony strzałą, zdany był na łaskę jednego z ludów w którym gościli z misją handlową. Opowiadał o dziwnych wonnościach, namaszczaniu i ich przywódcy czy też króla o którym mawiali namaszczony.
Teraz Andru-ru siedział spokojnie obok wejścia do groty. Miał spokojny oddech. Spokój zmniejszał ból z boku żeber zadanych strzałą. Napastnicy odjechali, on przeczołgał się spokojnie w kierunku zbocza. Nie miał już sił, aby rozglądać się za pomocą.
Spokojnie pakował zapisywane od tylu lat tabliczki. Pokrywał je woskiem świecy i kładł na podróżnej skrzyni. Owinąwszy wszystko w resztę tkanin służącej do bandażowania i skórę. Zaczął przysypywać piaskiem. Kiedy ostatnia świeca dopalała się, wyszedł kolejny raz zaczerpnąć Świerzego powietrza.
Stanął o zachodzie słońca na wprost morza. Nie chciał się odwracam aby zobaczyć ile pozostało z karawany. Nie miał sił, ani chęci uciekać, bo i po co.
Zbliżył się powoli do miejsc przeskakujących na wzgórze fal. Poczuł ten pierwotny rytm. Pomyślał o bogach, ale nie był już pewny o którym powinien pierwszym. Wziął kolejny spokojny oddech. Usłyszał za sobą świst.
Opadł na kolano, z tyłu usłyszał odgłos koni. Poczuł ciepło, spełnienie i oddał ostatni wydech skierowany twarzą do słońca.